Bieganie

Krwawy Maraton Karkonoski

Miał być ból i łzy, a doszła jeszcze krew. Maraton Karkonoski uświadomił mi, jak ważny jest odpowiedni ekwipunek na trasie i jakich błędów nie popełnić na raz następny.

Po ubiegłorocznej Wielkiej Pętli Izerskiej podjąłem decyzję o wystartowaniu w Karkonoszach na dłuższej i bardziej wymagającej trasie. Padło na Maraton Karkonoski i była to pierwsza tegoroczna impreza, na którą zapisałem się zaraz po otworzeniu listy startowej i opłaciłem wpisowe.

Bezpośrednio przed wyjazdem prognozy pogody były różne, ale generalnie większość wskazywała na sobotni, krótki, ale intensywny deszcz. Kwestią godziny w zasadzie pozostawało, kiedy zacznie padać. Jak zwykle w tego typu przypadkach wziąłem do samochodu dość pokaźny ekwipunek, by na miejscu podjąć decyzję co zabrać na start.

Po drodze jak zwykle zwiedzanie, tym razem padło na Zamek Książ. Z tego powodu dobrze po siódmej meldujemy się w Szklarskiej Porębie i wspinamy się bezpośrednio pod dolną stację kolejki na Szrenicę, by odebrać pakiet. Poza techniczną koszulką New Balance miłą niespodzianką jest praktyczny komin z logo imprezy i żel Enervit.

Maraton Karkonoski - pakiet

Rano pobudka i szybkie spojrzenie na prognozy – ma padać godzinkę koło południa, ale generalnie nawet na Śnieżce temperatura dość wysoka. Wziąłem plecak do biegania, jednak wyrzuciłem z niego kurtkę i bukłak – stwierdziłem, że dla godzinnego deszczu nie będę targał przez 47 kilometrów żadnej narzuty. To samo tłumaczenie spotkało bukłak – na całej trasie miały się w końcu znajdować punkty odżywcze w liczbie sześciu sztuk, więc uznałem że dostępna tam woda i izotonik w zupełności mi wystarczą.

Z plecakiem zaopatrzonym w telefon, trzy żele energetyczne, pieniądze i klucze do pokoju ruszyłem na start. Na dobrą sprawę na cały mój ekwipunek wystarczyłaby jakaś zwykła taszka.

Start o 8:30, a już od początku słońce dawało się we znaki. Pierwsze kilometry to w zasadzie bardziej szybki marsz niż bieg – mocno w górę po nartostradzie Puchatek. Tak naprawdę bieganie rozpoczęło się dopiero od Śnieżnych Kotłów, punktu, gdzie ustawiony był limit czasowy, który dość wyraźnie stresował dużą część zawodników 🙂 Wynosił on 1:20 h, choć spiker na starcie puścił informację o 1:10. Na wysokości pomiaru miałem chyba lekko ponad godzinkę, więc trzeba dość intensywnie pospacerować, by pierwszy punkt zaliczyć.

Na górze słońce dało się we znaki. Co prawda wiał lekki, przyjemny wiaterek, ale spalone karczycho i mocno przypalone nogi można było poczuć kolejnego dnia…

Bieg przeplatany z szybkim marszem po bardzo ciężkim terenie – ciągłe kamienie, skały. Nie raz tu i ówdzie było słychać potknięcia. Ja sam kilka razy przyłożyłem mocno palcami u nóg. Na szczęście trud pokonywanej trasy rekompensowały dobrze zaopatrzone punkty. Rzucałem się tam na wszystko co popadło – ciastka z cukrem, rodzynki, orzechy, daktyle, banany, nektarynki…. Dzięki plecakowi zapas bananów mogłem zabrać ze sobą – trasa zżerała we mnie wszystkie pokłady energii. Na „normalnym” maratonie wschodzą podczas biegu dwa żele i góra dwa banany + woda. Tu banany wchodziły co chwila, do tego garści pozostałych dobrodziejstw, a na każdym piciu co najmniej dwa, trzy kubki izotonika i masa wody.

Mocno umordowany dotarłem pod Śnieżkę i wtedy rozpoczęło się najgorsze. Podejście na górę może nie wycisnęło łez, ale nogi ciągnęły niemiłosiernie. Skurcze zawsze omijają mnie szerokim łukiem, ale mocno zastanawiałem się nad możnością biegowego powrotu pod Szrenicę. Po osiągnięciu szczytu dałem sobie spokój z pięknymi widokami i od razu ruszyłem sąsiednią, łagodniejszą ścieżką na dół. Mimo, że z górki, to większą część tej trasy pokonałem… pieszo. Ból nóg i pieczenie palców u stóp były tak duże, że nie byłem w stanie bez pojękiwania spokojne zbiegać. Na tym etapie postanowiłem wpaść do knajpy przy Śnieżce i wzmocnić się zimną Colą, która była chyba zbawienna.

Czym więcej spokojnym tempem biegłem, tym mniej nogi dokuczały. Dlatego nawet na podbiegach skakałem pomału między kamieniami. Kilka kilometrów przed schroniskiem Dom Śląski rozkojarzyłem się i wylądowałem na czterech… Głupi upadek, ale na ostrych kamieniach skończył się zdartymi kolanami, a przede wszystkim lewą ręką, która w momencie zlała się krwią. Druga z kolei stłukła się na tyle mocno, że po zawodach lekko posiniała. I tu byłem zły nie tyle na ciężkie warunki na trasie, co własnie na siebie. Odrobina bandażu, a przede wszystkim wody pozwoliłaby szybko opłukać rany i zabezpieczyć je przed syfem. Mijający mnie biegacz miał jednak również tylko izotonik. Ruszyłem dalej biegiem skupiając się tym bardziej na to, co mam pod nogami. Docierając do punktu odżywczego mogłem skorzystać z opłukania ran przez ratownika medycznego.

Od Domu Śląskiego dalsza część biegu przebiegała o dziwo bardzo dobrze. Zaczęły się zbierać chmury i w momencie kiedy wspinaliśmy się na Śnieżne Kotły, zaczęła się ulewa. Głowa w dół i jak najszybszy marsz w górę. Widziałem, że mocno zacinający i bardzo zimny deszcz trzeba pokonać biegiem, więc jak najszybciej trzeba było się wspiąć na szczyt. Wtedy od razu rura do przodu. Zbieg po skałach w spokojnym tempie przez mocno obolałe paluchy, ale po jakimś czasie ulewa przeszła w mżawkę, a następnie ustała. Po ostatnim wodopoju reszta trasa to już gnanie wprost do mety. Nawierzchnia z kamieni zmieniła się już w coś, po czym można było gnać, a perspektywa jak najszybszego skończenia tych męczarni uwalniała pokłady energii.

Pzzekroczyłem pierwszy dmuchawiec i lekko wyhamowałem myśląc, że jestem już za metą, po czym zorientowałem się, że na zawodników czeka jeszcze zakręt i kilkumetrowy podbieg 🙂 W każdym bądź razie myślałem z perspektywy biegu, że jestem w połowie stawki, a skończyłem na 143 miejscu spośród 427 kończących maraton.

Maraton Karkonoski

Po pierwszym biegu z kategorii Ultra wiem już jak przygotować się do kolejnych. Po pierwsze zastanowić się dobrze nad zabraniem swojej wody. Gdyby pogoda była cały czas taka jak do południa, mogłoby mi jej brakować. Nie zabrałem bukłaka, byłem zdany tylko na punkty,  ale na styk starczało, a odpadł zbędny balast. Po drugie – chusteczki, plaster, bandaż. Choć przyda się raz na ileś przypadków, warto w kryzysowych sytuacjach liczyć na siebie, a ciężaru do całości nie dodaje to zbyt wiele.

Piękne widoki w Karkonoszach gwarantowane, choć jak ktoś nastawia się na podziwianie okolicy to może się trochę rozczarować, większą część czasu należy patrzeć na trasę, by nie przyliczyć dzwona… 🙂

Jeśli chodzi o organizację i cała otoczkę imprezy to Ameryki nie odkryję – wszystko jest tak, jak być należy. Bardzo zaangażowani wolontariusze, dobrze zaopatrzone punkty. Być może zmierzę się z trasą Maratonu Karkonoskiego jeszcze raz w przyszłym roku, by połamać sześć godzin!

Maraton Karkonoski

Dystans: 46,7 km. Czas netto: 06:20:31
.

Zobacz również

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Wypełnij to pole
Wypełnij to pole
Proszę wpisać prawidłowy adres e-mail.

Tomasz Filak

Cześć,
Blog o tematyce biegowo – rowerowej. Trochę o biegach, maratonach, a także filmy z ciekawych tras rowerowych.
Zawodowo zajmuję się turystyką.