Biegania na jurze zawsze ciężko sobie odmówić. Mimo dość męczącego kataru przyjechałem w mroźną niedzielę do Żarek!
Jura od Częstochowy rzut beretem. Bywam tu bardzo często zwłaszcza, kiedy w planach długie wybieganie, a także podczas rodzinnych wypadów i spacerów. Nie dość, że w okolicy niesamowite tereny, których zazdroszczą nam chociażby warszawiacy, to jednak potencjał nie jest w pełni wykorzystany.
Owszem, przy ładnej pogodzie pełno ludzi w Złotym Potoku, na zamku w Olsztynie, a przede wszystkim Bobolicach oraz na grzędzie mirowsko – bobolickiej. Tam jednak dominuje turystyka w stylu modne trampeczki, kije do selfie i panie po niedzielnej mszy w garsonkach i na obcasach. Piękne szlaki są uczęszczane przez nielicznych, chociażby najsłynniejszy Szlak Orlich Gniazd. Dla mnie jest to często atutem – podczas długiego wybiegania można liczyć na na ciszę, spokój, kontakt w przyrodą.
Bardzo dobrą robotę zrobiono kilka lat temu w okolicach Żarek – powstała tu rewelacyjna sieć ścieżek asfaltowych, które zostały pociągnięte po lesie. Dzięki temu zostawiając samochód np. w Złotym Potoku, możemy jechać na rowerową wycieczkę z dala od ulicznego zgiełku do Żarek, przez Czatachową czy Przewodziszowice, a z Żarek do Mirowa – stamtąd drogą zamkniętą dla ruchu samochodowego do Bobolic. To właśnie tymi asfaltowymi ścieżkami odbyła się zeszłej niedzieli trzecia edycja biegu.
Pogoda w Leśniowie w niedzielny poranek.
Byłem uczestnikeim pierwszej edycji – wtedy wszyscy pokonywali dystans 10 km. W ubiegłym roku próbowano bodajże półmaratońskiego dystansu, tegoroczna edycja to bieg 15 km i tradycyjna dyszka.
Trzy tygodnie po maratonie w Dębnie wybrałem 15 km. Dobrze mi znaną, bardzo atrakcyjną drogą w kierunku Ostrężnika i powrót na jednej pętli.
Kto by pomyślał, że trzy tygodnie wcześniej w Dębnie była piękna, wiosenna, upalna pogoda, a wyjeżdżając rano w ostatnią niedzielę z Częstochowy było kilka stopni na plusie, siąpił deszcz, wiało… Okolice startu są o tyle dobrze zagospodarowane (sanktuarium w Leśniowie), że jest w okolicy bardzo dużo miejsc parkingowych. Strażacy kierowali zresztą w odpowiednich kierunkach, dzięki czemu miejsca były odpowiednio zapełniane, zostawiając z początku miejsca pod samym sanktuarium. Jak większość odbieram pakiet i z powrotem nur do auta – zimno! Dopiero 25 minut przed startem wypuszczam się na rozgrzewkę, do samego końca myśląc w czym tu pobiec. Nie chciałem przypadkiem doprawić już męczącej mnie infekcji.
Rozgrzewkę kończę specjalnie 5 minut przed startem, by za bardzo nie wymarznąć w krótkich spodenkach. Pierwsi startują biegacze na 15 km. Liczba osób na tyle optymalna, że od samego poczatku biegnie się bardzo luźno i można spokojnie podelektowac się okolicą. Znam dobrze te miejsca i wiem, że nie ma co szarpać się na początku. To co prawda nie góry, ale systematyczne długie podbiegi i zbiegi są bardzo męczące. Trasa należy z pewnością do wymagających. Taktyka się sprawdziła, bo choć z początku biegłem mocno w tyle, to wraz z mijającymi kilometrami mijałem poszczególnych biegaczy. Udało się skończyć bieg na 24 miejscu spośród 141 kończących bieg. Mimo cieknącego kataru biegło się super – temperatura na poziomie jakiś 9 stopni dodatkowo dodawała kopa by jak najszybciej dobiec i jechać kurować się do domu.
Wbiegłem na metę, szybko się przebrałem, zjadłem gorący żur i prosto do domu! Choć nie lubie tak szybko konczyć biegowych wypadów, to była to rozsądna decyzja. Dzisiaj śladu po katarze nie ma, a nagrody z losowań zwyczajowo omijają mnie szerokim łukiem 😉