Pierwsza poważna impreza biegowa w tym roku. W czasach epidemii organizatorzy wytrwali i zrobili imprezę wg sanitarnych wytycznych.
Poza zimowym bieganiem na imprezie charytatywnej w Jaroszowie, był to mój pierwszy start w tym roku. Dla wielu pewnie również. Większość imprez biegowych zostało odwołanych już dużo wcześniej. Organizatorzy zdawali sobie sprawę z niepewności oraz możliwych komplikacji. Przede wszystkim nie było jeszcze w kwietniu czy maju wiadomo, czy np. imprezy w lipcu w ogóle będą mogły się odbywać, a jeśli tak, to w jakiej formie.
Organizatorzy biegania w Nowej Wsi nie pękli. Dopasowano się do wytycznych dotyczących limitu startujących – 150 osób i zorganizowano półmaraton, godzinę później maraton, a późnym popołudniem bieg na dystansie 11 kilometrów.
Ja wziąłem na siebie maraton. Lubię upały więc nastawiałem się na morderczą walkę z piachem, kurzem i potem. Po piątkowych upałach (30 stopni Celsjusza) przyszło w nocy ochłodzenie, a sobotni poranek okazał się deszczowy i cholernie zimny!
Poważny biegacz biega w każdych warunkach.
Od Częstochowy autostradą jedynie 40 minut drogi i melduję się w Nowej Wsi. Trasa bardzo dobrze znana z racji wizyt na lotnisku w Pyrzowicach, nigdy nie pomyślałem jednak, że mogę tą trasę pokonać jadąc na bieg górski!
Poranna pogoda
Rano super, chłodno, bez słońca, ale również bez deszczu. Zastanawiałem się czy nie biec w w samym t-shircie (było 14 stopni), ale prognozy uparcie meldowały o deszczu i ochłodzeniu. Na wszelki wypadek założyłem cienką koszulkę termiczną i to mnie uratowało w drugiej części biegu. Wracamy jednak na start.
Start
Początkowo spokojnie, w grupie (z odstępami oczywiście 😉 ) po szutrze i duktach. Na trasie pojawiają się okazjonalne kałuże i wydaje się, że te prognozy organizatorów i straszenie jakąś wielką wodą to ściema albo przesada. Jeszcze na punkcie odżywczym na 11 kilometrze przy zalewie Rogoźnik bardziej z motywu biorę wodę i co warte zapamiętania – polewam się wodą! Władze biegu miały jednak nosa i zaraz po chwili zaczęło padać, a potem… lać.
Deszcz, deszcz, deszcz
Na boisku w Psarach znajdował się drugi punkt odżywczy. Tam jeszcze sił miałem bardzo dużo, ale mokry już byłem do suchej nitki. Potem biegniemy do lasu i tam zaczął się dla mnie najgorszy odcinek, bo na ścieżkach biegnących skosem były tony błota. Ciężko było biec prosto, drzewa służyły jako tyczki do odpychania się i ratowania przed poślizgiem. O dziwo tylko raz zjechałem na łapach z górki, zwykle na takiej trasie przyliczam jakieś dzwony.
Mimo tego, że cały czas padało, druga część trasy to głównie pola, wysokie trawy i masa wody na duktach. Woda chlupała w butach aż miło. Myślałem, że ta przeprawa przez słynną rzeczkę już mnie minęła, ale dokładnie o godzinie 11:25 zrobiłem zdjęcie stanu swoich nóg po przejściu na jej drugą stronę 🙂 Było to zatem już po pokonaniu przeze mnie połowy dystansu. Czy był tam mostek czy nie – nie wiem. Faktem, że wpadłem do kolan. Plus taki, że łydki były bardzo szczęśliwe z kąpieli w chłodnej wodzie.
Górski?
Może bez spektakularnych wzniesień, ale trochę górek i przewyższeń było do pokonania. Zwłaszcza przy tej nawierzchni każdy podbieg był męczący. Ciekawą górką była ta w Toporowicach, gdzie znajdował się trzeci, ostatni punkt odżywczy. Tam za pomocą sznurka albo prawie na czworakach. Słusznie czy niesłusznie, ale byłem już tak sponiewierany, że wrzuciłem w siebie puszkę Pepsi i opakowanie Góralek.
Później na ponad 30 kilometrze upiorna górka po asfalcie (oj, długa była) i pętle, agrafki po polach i lesie. Tak wykręcony trasą wpadłem na metę po niecałych 4 godzinach. To pozwoliło zająć 10 miejsce w klasyfikacji OPEN. Musnąłem podium w kategorii wiekowej. Przemoczony, zmarznięty zwinąłem się do samochodu w ciągu kilku minut. Nie pamiętam, aby w połowie lipca mieć odkręcone w samochodzie ogrzewanie na maksa… 🙂