To co nie udało się we Wrocławiu, miało ziścić się w Poznaniu. Wyszło nawet lepiej niż planowałem. Nie dość że złamałem 3:30, to jeszcze poprawiłem ostatni, najlepszy wynik o blisko 10 minut.
Pełna regeneracja mięśni po maratonie trwa podobno nawet do miesiąca. Z ubiegłorocznego doświadczenia wnioskowałem, że miesiąc po maratonie można wykręcić naprawdę dobry bieg – w zeszłym roku łupem maratońskiego biegania padł I Cracovia Półmaraton Królewski.
Po Wrocławiu już w środę zacząłem biegać, a dwa tygodnie po maratonie zrobiłem długie, blisko 25 kilometrowe wybieganie w terenie. To jednak spowodowało, że przypomniała się nadwyrężona w maratonie stopa, przez co odpuściłem sobie szybkie trening na rzecz spokojnych wybiegań.
Na tydzień przed Poznaniem wystartowałem kontrolnie na dyszce w Parzymiechach, a przyciskając mocniej bieg spowodowałem, że stopa znowu się odezwała. Postanowiłem jednak ostatni tydzień nic nie eksperymentować i schowałem do szuflady piłkę tenisową, którą wcześniej masowałem stopy.
Poznań daleko, więc z rodziną spakowaliśmy walizki i pojechaliśmy pociągiem w sobotni ranek. Wczesnym popołudniem przyjazd na miejsce i kierujemy się prosto w miejsce, gdzie zabukowaliśmy nocleg. Kierowałem się tu nie tyle ceną, ale głównie lokalizacją. Hotel Traffic okazał się strzałem w dziesiątkę, ale szerzej o nim w osobnym wpisie. Kawa, ciastko i ruszamy w stronę Międzynarodowych Targów Poznańskich, gdzie znajdowało się maratońskie miasteczko. Wszystko od samego początku wyglądało mega profesjonalnie. Startując już kilkukrotnie w tak wielkich imprezach wiem, że nie tyle trasa, wolontariusze, bufety etc są najistotniejsze. W tego typu imprezach liczy się BAZA. Ta na poznańskich halach jest rewelacyjna, bo gigantyczna. Mimo sporej ilości osób, którą widać było zwłaszcza na wąskich ścieżkach na Expo, sam odbiór pakietu, pasta party etc był bezproblemowy. Jeśli chodzi o makaron, to również duży plus dla organizatora za możliwość kupienia porcji przez osoby towarzyszące! Nie to, że najczęściej na biegi podróżujemy w trójkę i cenię rodzinne podejście do tematu – co chwila rzucałem okiem na stanowiska z kasą fiskalną i ciągle ktoś tam stał!
Po odbiorze pakietu, mimo chłodnego, późnego popołudnia, ruszamy jeszcze na miasto. Obiadokolacja, wizyta na Rynku i powrót do hotelu. Teraz spokojnie można było przygotować niezbędne rzeczy na jutrzejszy bieg. Tu pojawił się dylemat – UBIÓR! Prognozy pokazywały w dniu maratonu minus 1 ok. 8:00 rano, a o godzinie startu koło jednego stopnia powyżej zera. Jestem zmarzluch, więc poza koszulką z długim rękawem i t-shirtem, naszykowałem drugi, bawełniany t-shirt, stary sweter, płaszcz foliowy i folię NRC… 🙂
Rano pobudka o 6:00 i pierwsze kroki, na boso i w koszulce do spania kieruje do kuchni by zrobić kawę, a tam siedzi już dwóch biegaczy, jeden z nich wcina owsiankę. Zaspany zrobiłem sypaną w kubku i wróciłem do pokoju. Po „najlepszej chwili poranka”, w ubraniach, ogolony mogę iść między ludzi. W kuchni nikogo już nie ma. Otwieram lodówkę, sięgam po kupione dzień wcześniej Łaciate, a mleko nie dość, że otwarte, to jeszcze upite prawie do połowy! Moje podejrzenie od razu padło na jednego z biegających którego widziałem wcześniej!
Mleko i tak by zostało, więc dobrze, że komuś się przysłużyło. O 8:00 zapakowany w bluzę, kurtkę i czapkę ruszam na MTP. Emocje trochę podgrzały mnie w samej hali, więc zdecydowałem się na krótkie spodenki. Stary sweter zostawiłem w depozycie, na na koszulkę termiczną i techniczną zakładam bawełniany t-shirt oraz folię. Tradycyjnie oddaliłem się od centralnej części imprezy i spokojnie wziąłem się za rozgrzewkę.
Kilka minut przed biegiem wyrzucam folię oraz bawełnianą koszulkę i wciskam się w swoją strefę startową. Duże imprezy mają do siebie, że mają świetną oprawę, prowadzących, nastrój dużego eventu, ale również dużą ciasnotę. Postanawiam zostać za barierkami i wskoczyć już w momencie samego startu. Pierwsze kilometry to oczywiście sztywny bieg z racji sporego chłodu, a ja delektuje się rękawiczkami, które w ostatniej chwili założyłem. Tu również ciasno, ciężko dopasować tempo do takiej masy, która ulicą o określonej pojemności mknie przed siebie. Zaciskam pięści i spokojnie czekam do przerzedzenia się stawki.
Sam bieg wspominam przyjemnie. Z racji niskie temperatury nie mam problemów piciem – posiłkuje się tylko kilkoma łykami wody na większości z punktów, konsekwentnie omijam izotoniki, po których od jakiegoś czasu jest mi niedobrze.
To co wypisywali inni biegacze o klimacie Poznania się potwierdza. I nie mówię tu tylko o kibicach. Trasa idzie przez miasto, więc sporo się rozglądam i mimo zmęczenia delektuje się okolicą. Bardzo fajny pomysł z begiem wokół Malty.
Sam bardzo zmęczony po 30 kilometrze przeklinałem w myślach dwa ostatnie fragmenty trasy. Pierwszy – INEA Stadion. Tak! Większość osób bardzo się „podniecała” przebiegnięciem w poprzek boiska Lecha Poznań. Mnie nie dość, że jakoś bardzo to nie ruszyło, to jeszcze wspominam wyginające się nogi na macie, po której przebiegaliśmy. Później doszły do tego zakręty po minięciu samego stadionu.
Wyciskaczem ostatnich potów była jednak tego dnia ulica Grunwaldzka. Nie dość, że ostatnie kilometry królewskiego dystansu, to jeszcze monotonnie proste i ciągle pod wiatr!!!
Oczywiście ostatni fragment to wypadkowa zmęczenia i warunków pogodowych, ale Inea Stadion wrzuciłbym najpóźniej na 20 kilometrze, a najlepiej, jak było bodajże ostatnio, na sam początek maratonu.
Miało być 3:30, wyszło trochę lepiej! Już przed połową widziałem, że międzyczasami wypracowuje sobie zapas na ew. kryzys w końcówce po maratonu. Jeszcze przed 30 kilometrem kalkulowałem i wiedziałem, że zapasu jest kilka minut. Zapas się przydał, bo od Inea Stadionu każdy kilometr biegłem już wolniej niż zakładane na 3 godziny i 30 minut tempo. Jako punkt honoru tradycyjnie stawiałem to, by nie przejść do marszu 🙂 W końcu meta, upragniony czas z nawiązką.
Rewelacyjnie zorganizowana strefa mety i winogronowa uczta! Nie wyobrażam sobie bez nich dnia, więc na mecie maratonu były jak marzenie. Na uwagę zasługuje również piwo lane z kija po otrzymaniu medalu oraz piwo w butelkach, które było w pakietach. Pięknie smakowały wieczorem w domu po zawodach! Dzięki powierzchni na halach można było bez problemu rozłożyć się na podłodze i spokojnie dojść do siebie. Później gorący prysznic i można było wracać do hotelu odebrać bagaże i zdążyć na powrotny pociąg.
Na samym dworcu również atmosfera biegowego święta. Tradycyjnie najwięcej biegaczy w … Mc’Donaldzie! Ja wykorzystałem soczki z pomidora, które znalazły się pakiecie oraz jabłka, które można było wziąć w strefie mety. W pociągu w przedziale również biegacze, a wychodząc na korytarz, by rozprostować nogi, słychać tylko w całym wagonie „a ta trasa w Dębnie to szybka?…” 🙂
Level 4/5 do Korony Maratonów Polskich ukończony!