Po powrocie z wakacji 9 listopada, długo zastanawiałem się czy z powrotem pchać się autem do stolicy (450 kilometrów w obie strony). Jesienny wypad na Lanzarote wypadł w ostatnim momencie, a dwa pakiety dawno zapłacone. Ostatecznie, na wariata, jedziemy z żoną do Warszawy 10 listopada.
Wyruszamy po południu, by jeszcze za dnia pokonać większą część trasy z Częstochowy do Warszawy. Na szczęście, tego dnia, mimo iż w samej Częstochowie spory ruch (długi weekend), to na trasie względny spokój. Jedziemy prosto pod Zespół Szkół Poligraficznych, gdzie w sali gimnastycznej mieści się biuro zawodów.
Szybko wypełniamy deklaracje i ustawiamy się w kolejce. Stanowisk obsługujących biegaczy było kilka, stąd szybko siadamy przy biurku. Oczywiście pakiety, numery startowe, strefy i… koszulki. Tu pojawiają się pierwsze problemy, bo jak się okazuje, rozmiarówka t-shirtów jest… dziwna. Na szczęście na wieszaku dostępne są poszczególne rozmiary, które można na szybko przymierzyć. Moja eska mimo, ze generalnie OK, dziwnie opina pod pachami.
Największy problem był z damskimi koszulkami, bo brakowało poszczególnych rozmiarów wśród białych koszulek. Pozostało przestawić się na czerwone i wybrać ostatecznie rozmiar większy niż planowany, gdyż ten okazał się nadzwyczaj mały.
Sama jakość koszulek, jak często przy „pakietowych” t-shirtach marna, ale nie wybrzydzamy – w końcu to tylko gadżet i pamiątka.
Wieczorem zainstalowanie o kuzyna, film i relaks.
W dniu zawodów z dużym zapasem czasowym udaje się dostać się w okolice startu. W drodze do CH Arkadia, gdzie mieści się depozyt dla osób z najwyższymi numerami startowymi, można zobaczyć samochód Marszałka wraz z asystą oraz obejrzeć pamiątkowe medale – świetne!
W Arkadii młyn, a niezliczona ilość biegaczy przemieszcza się po całym terenie. Dopiero po jakimś czasie dowiaduję się, że depozyty zlokalizowano w parkingu podziemnym centrum. Mimo świątecznego dnia, na całego pracuje gastronomia Centrum Handlowego. Żniwa nadejdą jednak dopiero po biegu 🙂
Miało być ciepło, stąd do ostatnich chwil przed startem gorączkowo dobieramy zestaw do biegania. Padło na bawełnę przeznaczoną na zmianę po biegu, a na to koszulka techniczna organizatora.
I jak zwykle przed rozgrzewką, czas znaleźć toaletę. Przy nich… tłumy! I to o dziwo nie tak wielkie do damskich, w których panie poprawiają jeszcze przed biegiem delikatne make upy, ale zwłaszcza w męskich! Rezygnuję – opuszczam Arkadię i czym prędzej gnam na linię startu. Pod toi toiami niewiele lepiej, a nawet gorzej! Sporo osób w akcie desperacji oddala się w stronę najbliższych drzew i płotów.
Bieg rusza, a pod toaletami w dalszym ciągu kolejki… Nie ma się zresztą co śpieszyć – w momencie, kiedy nasza strefa startowa ruszała (VI), zwycięzca biegu wbiegał na metę!!!
Sama atmosfera jak zwykle świetna, a po samym biegu satysfakcja, że wzięło się udział w najliczniejszej imprezie biegowej organizowanej w Polsce w tym roku. Mimo tak dużej frekwencji, nie przeszkadzała ona w spokojnym pokonywaniu kilometrów. Ścisk jak zwykle w okolicach baloników, a także pod koniec trasy, gdzie sporą część jednej nitki zajmują kijkarze.
Po biegu szybka konsumpcja bananów – aż ciężko zliczyć ile ich było – depozyt i wio po samochód. Fajnie było spędzić ten dzień właśnie w taki sposób.
Z rzeczy do poprawienia przez organizatorów to przede wszystkim nieszczęsne toalety. Przy takiej liczbie zawodników powinno być ich zdecydowanie więcej. Sama dostępność podczas niedawnego Maratonu Warszawskiego była o niebo lepsza, choć wtedy startowało prawie połowę mniej zawodników (!). O nieciekawie pachnących koszulkach z kiepskiego materiału pisać więcej nie będą, bo na raz zdały swoje zadanie.